środa, 24 listopada 2010

Granią Kościelców



Granią Kościelców



Wynurzam głowę ze śpiwora. Na dworze dopiero dnieje. W pokoju

panuje jednocześnie ruch i bezruch, bo część ekipy wyjeżdża, podczas gdy reszta

śpi. My zostajemy do wieczora i planujemy jeszcze zrobić grań Kościelców.

Wytaczam się więc z ciepłego schronienia. Gdy wyjeżdżający słyszą, że wybieramy

się na Kościelce, śmieją się. – O ile w ogóle Kościelec jeszcze stoi. Przecież tak wiało

w nocy, że drzewo przewróciło, nie słyszałaś?

Wyruszamy!

Słowa panów nie robią na mnie wrażenia. Sprawdzam więc, czy chłopaki

z sąsiedniego pokoju już wstali. Na korytarzu pusto. To akurat trochę mnie niepokoi,

jednakże za chwilę moje wątpliwości rozwiewają się. Krzysiek z Mariuszem pojawiają

się na horyzoncie. Wyrzucamy nasze rzeczy z pokojów. Raki, czekan, uprząż, banany,

multiwitamina. Mój plecak szybko nabiera wagi. Szpej załadowany. Pochłaniamy

śniadanie, niecierpliwie czekamy na wrzątek, aż wreszcie koło 7:30 opuszczamy

Murowaniec.

Pogoda dopisuje. Z radością wpatruję się w bezchmurne niebo i słońce,

które powoli wygląda zza gór. Idziemy szybko, rozmawiamy, żartujemy. Jeszcze raz

przypominam chłopakom, że dotąd niewiele się wspinałam. Za chwilę już jesteśmy nad

Czarnym Stawem. Wędrujemy na Karb. To znaczy ja wędruję, bo towarzysze jak dla

mnie prawie biegną.

Króciutki postój na Karbie i już idziemy ścieżką, która obchodzi

Kościelce z prawej strony. Droga wiedzie przez rumowiska skalne, trawki. Skaczemy z

bloku na blok, chwilami znajdujemy ścieżkę. Im wyżej tym więcej śniegu. Wkrótce też

zatrzymujemy się, zakładamy gacie (uprzęże) i wiążemy się liną. Chłopaki obwieszają

się pętlami, kośćmi, ekspresami. Krzysiek – „Krzaku” prowadzi, ja za nim, a Mariusz –

„Jurek” jako ostatni. Dzieli nas dystans około trzydziestu metrów.

O grani

Według toposfery grań Kościelców jest to ciekawa i niezbyt trudna grań prowadząca

z Mylnej Przełęczy poprzez Zadni Kościelec. Ze względu na swoja popularność

nazywana jest często Granią Praojców. Z Mylnej Przełęczy pokonując kilka stromych

kilkunastometrowych ścianek wychodzimy na Zadni Kościelec. Z Zadniego Kościelca

wspinając się dalej granią schodzimy na Kościelcową Przełęcz (skąd jest możliwość

zejścia do Doliny Gąsienicowej) skąd 80m uskok prowadzi nas na szczyt Kościelca.

Pierwsze przejście, zarówno z Kościelca na Mylną Przełęcz (1905), jak i w odwrotnym

kierunku (1906) zrobili Zygmunt Klemensiewicz oraz Roman Kordys.

I wtedy oblatuje mnie niezły strach

Chłopaki wspinają się już od kilku lat. A ja zastanawiam się jak to będzie

i po raz pierwszy czuję, że oblatuje mnie niezły strach. No nic, muszę sobie poradzić.

Jeśli mam wreszcie naprawdę zacząć uczyć się wspinać, to muszę. Zachęcona tą myślą,

zacieram ręce.

Wychodzimy na Mylną Przełęcz. Nasza przygoda rozpoczyna się na

dobre. Idziemy z asekuracją lotną, którą jednak w razie potrzeby można przekształcić w

sztywną. W drogę. Krzysiek bezproblemowo pokonuje kolejne przeszkody. Drapię się

za nim niepewna już siły własnych nóg i rąk. No i masz babo placek. Wchodzę w takie

miejsce, które ma tylko chwyty na ręce, a ja w życiu nie podniosę się na samych rękach.

W międzyczasie jeszcze coś wypada Krzyśkowi i Mariusz schodzi kawałek w dół, by

to zabrać. Przyklejam się więc w niewygodnej pozycji do ściany i czekam. W chwilę

później, która wydaje mi się długimi minutami, „Jurek” jest z powrotem. Widzi też, że

nie dam rady się podsadzić, więc przychodzi mi z pomocą, to znaczy trzyma mi piętę

przy skale podczas, gdy szukam chwytów.

Idziemy dalej. Droga nie jest trudna, ale stres troszeczkę mnie blokuje

i sprawia, że poruszam się dość niepewnie. Podchodzimy, schodzimy, podchodzimy

i znowu w dół. Krzysiek zakłada kolejne przeloty, przepinam tylko linę i idę dalej, a

Mariusz likwiduje je. W końcu też musimy się spotkać, bo pierwszemu kończą się pętle

i ekspresy. Zakłada więc stanowisko i za chwilę już siedzimy razem.

A wtedy oblatuje mnie jeszcze większy strach!

Wspinamy się. Krzysiek płynnie przechodzi po blokach. Gdy dochodzi

do góry idę za nim i nagle! Lecę. Razem z dwoma dużymi kamieniami., które jakimś

cudownym sposobem wyrwałam. Na szczęście po około 2-3 metrach zatrzymuję się.

Razem z kamieniami, które leżą mi na prawej ręce. Nie ruszam się. Jak się ruszę to

kamienie się ruszą, a ja z nimi. Przynajmniej takie mam wrażenie. W chwilę potem

Mariusz jest już obok i ściąga ze mnie bloki. Siadam na śniegu. Chyba jestem w szoku,

bo nic nie czuję. Nie boli. Nie, nic nie złamałam. Nie pamiętam dobrze, ale wydaje mi

się, że Jurek pyta czy mogę iść dalej. No jasne, że tak. Przecież nie będziemy siedzieć

tu do wieczora. Dopiero gdy przytrzymuje mnie, (pod blokami był lód i nie mogę ustać

na ślizgiej powierzchni) czuję jak cała się trzęsę. A najbardziej czują to moje nogi. W

końcu przeciskam się przez mini- komin i siedzę wpięta do stanowiska, obok Krzysia.

Stres jeszcze nie opadł. Podkradam kilka buchów papierosa „Jurkowi”. Moja pierwsza

wspinaczka w Tatrach i już lot. Dużo wrażeń. Z tego wszystkiego jakoś tak Zadni

Kościelec umknął mi właśnie.

Spinamy i wspinamy

Droga na Kościelcową Przełęcz prowadzi przez schodzenie, opuszczanie,

przedzieranie się. Co chwilę leżę na skalę rozpłaszczona jak żaba. Poziom zaufania do

skały, rąk i nóg po locie jest raczej marny, więc wspinam się wszystkim czym mogę

- na kolanach, opierając się biodrami, chyba tylko nie wiszę na uszach. Byle tylko

jak najbezpieczniej, byle nikomu nie stała się krzywda. To musi wyglądać naprawdę

pociesznie!

W końcu zatrzymujemy się na Kościelcowej Przełęczy. Obiektywnie

rzecz biorąc droga nie wydaje się być trudna, są spity, jest dobrze obita. Tyle, że

poziom mojego zdenerwowania sięga zenitu. Zjadam trochę chipsów bananowych, ale

jest mi po nich tylko gorzej. Idziemy. Przed nami około 80m wspinaczki na szczyt. Od

czasu do czasu proszę Krzyśka o sztywną linę, jakoś tak czuję się pewniej. Zachwycona

jestem widokami jakie roztaczają się przed moimi oczami. Nigdy nie widziałam

Tatr z tej perspektywy. Ekspozycja jednocześnie fascynuje mnie i przeraża, ale nie

chciałabym być w żadnym innym miejscu na świecie. Wspinamy się, powtarza się

rytuał zakładania przelotów, przepinania ich i ściągania.

Nagły koniec

I nagle? Stajemy na szczycie? Już? A z dołu wydawało mi się, że te osiemdziesiąt

metrów to tak dużo.

Podajemy sobie ręce, wyskakujemy z uprzęży, zwijamy szpej i już

mkniemy w dół. Po drodze jeszcze tylko zakładamy raki, bo zejście z Kościelca jest

dość oblodzone i niedługo potem jesteśmy już w schronisku. Powoli zapada zmrok.

Schodzimy Jaworzynką do Zakopanego, podziwiamy chmury przelewające się przez

Czerwone Wierchy i światła w dole. Znajdujemy jeszcze samochód i już po chwili

każdy rozjeżdża się w swoją stronę.

piątek, 19 listopada 2010

Harpagan 40- sty :) Kościerzyna 15-17 października

Harpagan 15-17 października 2010

Od dawna chciałam wziąć udział w kolejnym biegu na orientację. Miałam za
sobą niezbyt fortunny udział w Kieracie, gdzie zgubiliśmy się „na amen” i nie dotarliśmy
przed wyznaczonym czasem do kolejnego punktu kontrolnego. Zrobiliśmy wtedy niemalże
połowę trasy, a faktycznie ponad 60km. Chciałam więc dowiedzieć się, czy przez ostatnie pół
roku coś się zmieniło. I wtedy zobaczyłam go. 40sty Harpagan w Kościerzynie.


Nie pamiętam czy wieczór jest ładny, czy też leje jak z cebra. Wiem tylko, że po
pracy nerwowo dopakowuję ostatnie ciuchy, usiłuję wypić wrzącą, miętową herbatę i już lecę
na dworzec stresując się, że może kolejka będzie za długa, a może pociąg się spóźni. Myśląc o
Harpaganie odczuwam niepokojące ssanie w żołądku i podniecenie. Co tam 100km! Przecież
przejdę to w „trymiga”. Byle utrzymywać się w dobrym nastroju i nie łamać psychicznie! Psycha to
podstawa.

Kiedyś, w trakcie wycieczki rowerowej dookoła Tczewa moja przyjaciółka Colleen
powiedziała, że oprócz Kieratu istnieją inne maratony ekstremalne i to nawet tu, na Pomorzu. Z
tą też myślą przeszukiwałam internet. Kiedy wreszcie znalazłam Harpa, chwyciłam za telefon i w
chwilę później wiedziałam już, że nie będę „drzeć” przez kaszubskie lasy sama.


Siedzimy z kolegą Mateuszem w pociągu. Po cichu liczyłam na to, że w środku
tygodnia niewielu ludzi będzie podróżować koleją. Niestety nadzieje okazują się płonne i jedziemy
w prawie pełnym przedziale. No świetnie po prostu. Jak mamy się chociaż trochę przespać, żeby na
rajdzie być w pełni sił? Nie jest zbyt dobrze, ale trzeba zrobić dobrą minę do złej gry. Kimamy w
dziwnych pozycjach. Tak też mijają kolejne godziny w przecudownym przedziale marki Intercity,
które ceni szybkość i do Tczewa dojeżdża w minimum dwanaście godzin.

Zapisaliśmy się na rajd, na stronie Harpa już we wrześniu. Bardzo podobało mi
się miejsce, w którym maraton miał się odbyć. Kościerzyna jest nie dość, że sercem Kaszub, to
jeszcze naokoło niej można znaleźć mnóstwo pięknych jezior. Dodatkowym jej atutem jest to, że leży
zaledwie 60km od Tczewa, mojego rodzinnego miasta.


W końcu o dziesiątej dnia następnego docieramy na Pomorze. Wytoczamy się z
pociągu i „dziarskim” krokiem maszerujemy do mojego domu, żeby zjeść śniadanie, wykąpać się
i przespać. Autobus do Kościerzyny, jedyny zresztą z Tczewa w ciągu doby mamy po szesnastej.
Dobre śniadanie, krótki prysznic i już leżymy w śpiworach. Tylko jakoś sen nie chce do mnie
przyjść. Wiercę się, zmieniam pozycje, kulę się, robię poduszkę z mojego kota i nic. WTF? Dopiero
koło trzynastej udaje mi się zamknąć oczy, ale o drugiej trzeba wstać, zrobić obiad, przepakować
się.

Niemałym problemem było dla nas wybrać nazwę zespołu. Propozycje były przeróżne,
a oglądając stronę Harpagana i twórczość innych teamów, zrywaliśmy boki ze śmiechu. W końcu
stanęło na Sznurówkach Włóczykija.


Stoimy na dworcu autobusowym w Tczewie. Coś ten PKS relacji Olsztyn- Bytów
nie nadjeżdża. Pytamy okolicznych kierowców. Dlaczego nikt nic nie wie o tym połączeniu?
Czyżbyśmy wtopili i ono nie istnieje? Dzwonię do Bytowa. Okazuje się, że autobus jest dopiero w
Malborku. No to stoimy i marzniemy.

Skoro byliśmy zapisani to trzeba było też coś poćwiczyć przed Harpem. No to
biegałam, biegaliśmy, biegałam na Błoniach. W swojej głupocie postanowiłam też przebiec
półmaraton, ot tak dla siebie, co skończyło się zapaleniem ścięgna Achillesa i tygodniową przerwą w bieganiu.


Jesteśmy wreszcie w Kościerzynie. Znajdujemy szkołę, w której mamy bazę.
Bierzemy nasz bloczek startowy, szybki przepak, wrzucam multiwitaminę do mineralnej i już
jesteśmy ubrani i gotowi do drogi. Mamy jeszcze trochę czasu, więc rozgrzewam się trochę -
jakieś przysiady, skłony, czytam regulamin rajdu i nie uszczęśliwia mnie fakt, że mapy dostaniemy
dosłownie na dwie minuty przed startem, bo moja nędzna orientacja w terenie z pewnością nie
poradzi sobie z tym wyzwaniem. Zwalam więc prowadzenie i orientowanie się na kolegę Mateusza.
Kontempluję jeszcze czy dobrze robię, że biorę adidasy zamiast treków, ale ostatecznie decyduję, że
im lżej tym lepiej.

W ramach treningu pojechałam także łazić po Tatrach, a raczej użyłam Harpagana
jako pretekstu, żeby trochę posiedzieć w moich górach. No bo przecież jak się ma wędrówka po
lekko pagórkowatym terenie, do pokonywania przewyższeń rzędu tysiąca metrów. Przeziębiłam się
też trochę, ale to nic. Wiedziałam, że mogę się czołgać, ale nie powstrzyma mnie to przed wyjazdem na Harpa.


Stoimy na kościerzyńskim Rynku. Jest nas około sześciuset. Ktoś coś mówi, ktoś
objaśnia, przed zebranymi pojawiają się kolejne osoby. Szczerze mówiąc kompletnie nie słucham
tego co , bo jestem zbyt podekscytowana. Wyłapuję tylko coś o mapach i zaraz stoję w kolejce
po swoją. Przypominam też sobie o tym, że muszę mieć mocną psychę, nie zniszczyć karty z
zapisanymi punktami kontrolnymi i że nie powinnam używać swoich umiejętności nawigacyjnych.

Przeglądałam przedharpagańskie prognozy pogody. Przeraziły mnie obfitością
deszczu jaką niosły. Dlatego też, na przekór wszystkiemu oświadczyłam, że skoro jadę na Pomorze,
to pogoda musi być ładna! Ot co!


Ruszamy wreszcie, wszyscy przebierają nóżkami, by znaleźć się jak najbardziej
z przodu. Biegacze od razu wyrywają się do przodu. Maszerujemy żwawo, zbiegamy z górki.
Szczerze mówiąc odczuwam głęboką niechęć do tego, żeby iść gdziekolwiek. Po prostu chce mi
się spać i chwilowo jestem bardzo znużona. Pierwszy punkt osiągamy po 49minutach. Wszędzie
dookoła tłum. Sześć kilometrów za nami. No to z górki?

Do punktu drugiego idziemy przez drogi boczne i polne, obok jakiegoś gospodarstwa,
przez chwilę medytujemy w którą stronę skręcić, ale ostatecznie znajdujemy pośród nocy właściwą
ścieżkę. W końcu dochodzimy do asfaltu. Mijają nas ludzie, którzy odhaczyli już punkt drugi
i kierują się na trójkę. Troszkę mnie to stresuje, bo chciałabym już być dalej! W 1h14minut
przemierzamy osiem kilometrów. No nie jest źle, a nawet jest super jak dla mnie.

Za plecami mamy mnóstwo ludzi. Czołówki tak pięknie świecą w zmroku. Idziemy
i idziemy aż nagle znajdujemy się w PK3. Jest mi troszkę zimno, więc na dosłownie pięć minut
siadamy przy ognisku i zaraz ruszamy, żeby nie marnować czasu. Póki mamy dobre tempo nic nas
nie boli warto drzeć do przodu. Podbiegamy też trochę, by pozwolić na chwilę odpocząć innym
partiom mięśni. Mateusz w międzyczasie mówi, że nie bardzo można ufać mojemu kompasowi, bo
różnie wskazuje. Taka troszkę kicha.

Potem właściwie zdaję się na prowadzenie Mateusza, przed trzydziestym kilometrem
wyciągam tylko kije trekkingowe, bo mimo, że mój plecak do najcięższych nie należy, wyraźnie
czuję prądy biegające pomiędzy kręgosłupem, a nogami. Stresuję się nieco, bo wychodzi na to że
nie potrafię chodzić, skoro już mi kręgosłup włazi w nogi. Gdy tylko biorę kije do ręki i prostuje
plecy, czuję, że moje wszystkie wątpliwości związane z plecami znikną. Mateusz gna do przodu. Jak
dla mnie to za szybkie tempo, ale nie uskarżam się na nie, bo im szybciej przejdziemy Harpa, tym
szybciej będziemy odpoczywać. Dopiero potem dowiem się, że jest to optymalne dla mnie tempo,
przy którym nie męczę się zbytnio. Szybko przechodzimy przez czwarty punkt. Po drodze zajadamy
się chipsami bananowymi, tak na uzupełnienie energii.

Szybko też znajdujemy niedaleko PK5. Jeszcze kawałek obok torów i już schodzimy

w dół. Niełatwo jest zejść ze śliskiej górki, by odhaczyć się. Nie robimy postoju i idziemy dalej.
Trochę dezorientujemy się w lesie, więc postanawiamy iść za jakąś grupą. Robimy przecinkę
prosto przez las. Nie cieszy mnie to zbytnio, bo ściółka jest wilgotna przez co moje buty też szybko
nabierają wilgoci. Najbardziej przeraża mnie jednak moment, gdy nagle wpadam w jakąś dziurę i
zębami zahaczam o gałąź. Dzięki. Nie chcę już więcej przecinek, bo kto drogi skraca, ten do domu
nie wraca. Na Kieracie tak sobie drogi skracaliśmy, że zgubiliśmy się na amen. Docieramy do
szóstki i wtedy zaczyna się nasz dramat.

Przyłączają się tam do nas dwaj goście, z którymi konsultujemy możliwości przejścia
do siódemki. Widzimy w świetle lampek drogę przeznaczoną dla ruchu kołowego. Idziemy
nią, tylko, że jakimś dziwnym niewiadomym sposobem poszliśmy w drugą stronę i zamiast w
pobliżu Sycowej Huty znajdujemy się w miejscowości Płocice. Błogo nieświadomi swojego błędu
próbujemy zorientować się po mapie i kapliczce, ale nic z tego. Coś ciągle nie zgadza się! I na
dodatek wydaje mi się, że leciutko prószy śnieg. A kogo zapytać o drogę o czwartej nad ranem?!
Jakaś masakra.

Mamy niewątpliwe szczęście. Nagle widzimy, że ktoś biegnie. To jeden z
zawodników. Zatrzymujemy go i pytamy o drogę. Dowiadujemy się, że zamiast w drodze do
PK7 znajdujemy się bardzo blisko PK10. I na dodatek, co za gość! Jest około 4nad ranem, a on
jest już prawie na dziesiątce! Szacun! Poinstruowani ruszamy, by za następnym zakrętem znowu
mieć wątpliwości. Chłopaki chcą iść na Grzybowo, ja uważam, że bez sensu nadrabiać drogi i
proponuję ruszyć od razu na Sycową Hutę przez ścieżynkę w lesie. Pomysł zostaje kupiony i za
chwile maszerujemy przez las pogrążony w ciszy. W końcu też wychodzimy pod krzyż skąd szosą
mkniemy w pobliżu jezior i za chwilę jesteśmy już na punkcie. 6km plus oczywisty dodatek szliśmy
2h08min. Toż to jakaś masakra!

Na szczęście idziemy teraz już na przepak prostą, krajową drogą aż do samej
Kościerzyny, więc nie ma się gdzie zgubić. Tylko tak trochę twardo mam pod stopami. Wyraźnie
czuję pierwsze oznaki zmęczenia. Po drodze robi się całkiem jasno. W głowie rodzi mi się
też „wystukiwanka”, którą będę powtarzać aż do końca rajdu. Tup,tup, drep, drep. I tak w kółko.

Wreszcie doczłapujemy się do szkoły. Jest już siódma. Tam pakuję, wypakowuję,
wygodnie moszczę się na swoim śpiworze. Zjadam lekki posiłek i nagle okazuje się, że minęło
już pół godziny. Zdecydowanie czas się zbierać. To nie jest dobra wiadomość i nie budzi
mojego wyraźnego szczęścia. Zaczyna mi się włączać czarny humor w stylu: „A może już mi
starczy?”, „Mateusz idź, ja zostaję”. W końcu jednak biorę nogi za pas, zarzucam plecak i czuję, że
moje mięśnie całkowicie już zesztywniały. No nic. Robię dobrą minę do złej gry.

Do punktu dziewiątego idziemy ta samą drogą krajową, co z PK7 do Kościerzyny.
Uśmiecham się promiennie do mijających nas zawodników. Jeden z nich niesie małego czarnego
kotka, którego widziałam wcześniej na punkcie. Ach! Ja też chcę. Skręcamy w leśną drogę w
poszukiwaniu dziewiątki. Tyle, że jest już jasno i w lesie nie widać ani dymu, ani ognia, więc
mijamy punkt nie zauważywszy go. Tylko dzięki jakiemuś dziwnemu przeczuciu odwracam się i
widzę, że za nami w krzakach siedzą sędziny Harpa. Podbijamy karty i teraz czeka nas długa droga
do dziesiątki.

Początkowo planujemy nadkładać trasy i iść szosą, by nie zgubić się, jednak
ostatecznie przecinamy las, spotykamy ludzi szukających siódemki i już z Sycowej Huty pędzimy
na Płocice. O ile to co dzieje się ze mną można nazwać pędzeniem. Chce mi się spać i las mieni
mi się przed oczami. Robię się też nieco marudna. Nie jest zbyt dobrze. W końcu jednak osiągamy
PK10 i ruszamy dalej. Wyraźnie też tracimy tempo. Z PK11 pamiętam tyle, że było, jednakże od
tego momentu kryzys już mnie nie opuszcza. Robi mi się zimno, zakładam więc na siebie wszystko
co mam, poprawiając rękawiczkami. Zaczynam też kaszleć coraz mocniej. Nie pomaga nawet
czekolada w ilościach hurtowych.

Na PK12 idziemy przecinką. Droga przez las tak dłuży mi się, że w końcu nie

wytrzymuję i zaczynam płakać. Chwilami mam wrażenie, że mój Harpagan już się kończy i tylko
przypominanie sobie, że jestem bardzo uparta, pomaga mi w poruszaniu się do przodu. W końcu
osiągamy dwunastkę. Punkt jest całkiem dobrze ukryty nad jeziorem.

Teraz czeka nas największy killer – czyli droga z PK12 do PK 13 – czyli 12km
po drogach polnych i lasach. Teraz zostajemy już tylko we dwie. Moja psychika i ja. Mateusz to
jakiś odrębny, nieznany świat dla mnie. Biorę zatem psychę pod ramię i wędrujemy. Raz po raz
powtarzam sobie, że muszę być twarda, że ten chłopak za mną przecież kuśtyka, podczas gdy mi
tak naprawdę nic nie jest. Staram się nie mazać, jednak średnio mi to wychodzi. Śpiewam różne
piosenki pod nosem, byle tylko nie myśleć o tym, że ciągle idę. Słońce świeci, a ja jestem cała
zmarznięta. A droga ciągnie się i dłuży i punkt nie chce się pojawić. To jakiś koszmar chyba. Po
co ja w ogóle tu jestem. Znowu chwytam psychikę pod rękę i łagodnie staram się z nią rozmawiać.
W końcu skręcamy i nareszcie dochodzimy do trzynastki. Ładuję w siebie chipsy bananowe w
ilościach znacznych, czekoladę, trochę wody i pora ruszać dalej. No way po prostu. Teraz już nic nie
może stanąć nam na przeszkodzie, by ukończyć Harpagana. Nagle wszyscy, z którymi wędrujemy,
tracą tempo i wszyscy zgodnie wleczemy się.

Po drodze mijamy PK14, a potem od razu kierujemy się na tory. Nie będziemy
przecież nadrabiali drogi idąc szosą. Długi sznur zawodników ciągnie się na torach, wszędzie
kamienie, obolałe stopy nie mogą zaznać odpoczynku. Ze dwa razy musimy zejść do rowu, by
pociąg mógł przejechać.

Jesteśmy już blisko piętnastki, ale jakoś nigdzie jej nie widać. Snujemy się po
krzakach, czuć gdzieś dymem, ale punkt jest dobrze ukryty w lesie. W końcu po wspólnych
poszukiwaniach trafiamy na PK15, odhaczamy się i niewiele myśląc udajemy się w ostatni odcinek
trasy. Moim jedynym marzeniem jest wyjść wreszcie z tego lasu. Po drodze zaczyna się ściemniać.
A ja zaczynam mieć halucynacje. Widzę budynki w lesie, których nie ma, słyszę ludzi, którzy tak
naprawdę nie idą i mam wrażenie jakby cały czas ktoś świecił mi czołówką za plecami. Wyjść z
lasu! Wszystko za wyjście z niego! Tak!

Trafiamy na szosę. Dostaję ogromnego przyśpieszenia, jakbym nagle odzyskała
utracone siły, ale ja po prostu chcę dojść, chcę już to skończyć. Natychmiast! I chcę do domu, do
Tczewa, do ciepłego łóżka.

Gnamy i gnamy, a mety jak nie było tak nie ma. Ogarnia mnie zniecierpliwienie, a
wulgaryzmy same cisną się na usta. Ja cię kręcę!

W końcu wchodzimy na kościerzyński rynek i oddajemy nasze karty. 21godzin 56
minut. Jesteśmy Harpaganami! Udało się!

A teraz szybkie pakowanie i do domu! Kuśtykamy i człapiemy do szkoły, skąd
taksówką podjeżdżamy na dworzec PKS. Potem jest już tylko spanie w autobusie do Gdańska
i podróż do Tczewa. Czeka tam na nas mój tata, który na widok naszych nieporadnych ruchów
wybucha śmiechem. Nie dziwię mu się. Czuję się jakbym miała co najmniej sześćdziesiąt lat
więcej. A potem tylko kolacja, myć i spać. A rano budzę się jak nowo narodzona! I nareszcie w
pełni zadowolona, że udało mi się zrobić Harpagana! 100 km plus niewątpliwy dodatek jest nasz! I
znalazłam się w tej trzynastce kobiet, które osiągnęły metę.

piątek, 10 września 2010

Parszywa trzynastka buszuje na Czarnohorze

Wróciłam z wakacji, więc teraz przyjdzie mi odrabiać straty w pisaniu. Na początek- relacja z naszej wyprawy na Czarnohorę.

Relacja ukazała się już na stronie Klubu Podróżników Śródziemie :)

http://www.klubpodroznikow.com/relacje/europa/771-czarnohora

Parszywa trzynastka buszuje na Czarnohorze

Pierwszy raz o Czarnohorze usłyszałam kilka lat temu podczas jednej z moich tatrzańskich wędrówek. Góry te jawiły mi się jako tajemnicza i dzika kraina, w której trzeba „drzeć” siedemset metrów pod górę przez lasy, chaszcze i ostępy. Postanowiłam więc wreszcie sprawdzić Czarnohorę i dowiedzieć się na ile można ufać barwnym opowieściom o idealnej głuszy.



Parszywa trzynastka gotuje się do akcji

Jako, że na Czarnohorę jedziemy Parszywą trzynastką, wyprawa wymaga wielu przygotowań. Trzeba wykupić zapas jedzenia na tydzień, zorganizować przejazd, apteczkę, poczytać o istocie tych gór, sprawdzić formę uczestników. Prowiant zajmuje pół mojego salonu - są tam kaszki dla dzieci, bogactwo muesli, czekolad, pasztetów, serów, jajek, kiełbas etc. Mądre głowy przygotowują trasę, obmyślają warianty przejść i miejsca noclegowe, uzupełniają listę rzeczy do zabrania. Śpiewnik, modlitewnik, dzienniczki. Zbieramy też czarnohorskie legendy i opowieści od znajomych. Wszystko to fruwa w powietrzu. Ruszamy też na krótką wyprawę integracyjną w Tatry. I w końcu zrobiliśmy to. Wyjazd jest gotowy, a my cali szczęśliwi wyczekujemy początków naszej jak wydaje się ekstremalnej wyprawy.


12 sierpnia

Sto(s) czekolad!


W dniu zero integrujemy się, organizując wielką ucztę naleśnikową u mnie w domu. Tego wieczoru dzielimy między siebie około sto kilogramów jedzenia, garnki, butle z gazem, podpałki, zapałki i inne akcesoria. Nie obywa się oczywiście bez drobnych sprzeczek typu: Ale po co właściwie nam czosnek? Dlaczego mamy brać tyle papieru toaletowego? Czy nie mamy za dużo namiotów? Nie chcemy cytryn do herbaty! W końcu spakowaliśmy się i nagle okazało się, że zostały nam zaledwie dwie godziny snu. Oj bieda!


13 sierpnia

Ruszamy na wycieczkę, biorąc misia w teczkę


Zrywamy się z łóżek o szóstej rano. O masakro! Jeszcze raz burzliwie przepakowujemy się i połykamy resztki naleśników. Po nerwowym poszukiwaniu moich kluczy od domu (które nie wiadomo jakim trafem wpadły za kanapę), biegniemy na przystanek autobusowy i już za chwilę pędzimy w kierunku płaszowskiego dworca. Po drodze kupujemy jeszcze chleb i nagle znajdujemy się w pociągu. Panuje w nim tak okropny tłok, że nie ma gdzie kijka trekingowego wepchnąć. Na szczęście w połowie drogi pociąg opróżnia się, możemy więc rozłożyć się wygodnie i spać do samego Przemyśla.
Szybko wytaczamy się, spotykamy ostatniego uczestnika naszej wyprawy - Bartka, wymieniamy w kantorze pieniądze i już siedzimy w busie, który zawozi nas do Medyki, na granicę. Wypisujemy oświadczenia i nagle znajdujemy się w Szegini, na Ukrainie. Prędko biegniemy do kolejnego pojazdu, który nie wiadomo po co czeka na nas od 12. Co prawda zapomnieliśmy uwzględnić zmianę czasową, więc mamy godzinne opóźnienie, jednak nie psuje to nam humorów. Bus ma nas zawieźć do Bystreca pod szkołę, byśmy stamtąd mogli łatwo dojść do Chatki u Kuby, gdzie po raz ostatni śpimy w cywilizowanych warunkach.

Pierwsze liźnięcie Ukrainy

Dzięki interesującym rozmowom, podróż mija mi jakby ktoś z bicza strzelił. Podziwiam ukraińskie krajobrazy i dziwne budowle. Po drodze nie omija nas oczywiście przygoda, albo może nawet dwie.
Najpierw nasz bus zatrzymuje ukraińska policja, która pyta kierowcę czy wiezie jakąś mafię. Dobre sobie! Studenci mafią. Następnie łapiemy gumę. Po wprawnych ruchach kierowcy orientujemy się, że dość często zmienia koła na podziurawionych drogach, toteż po krótkim oczekiwaniu ponownie rozsiadamy się w pojeździe. Wkrótce też zatrzymujemy się na chwilę w Iwanofrankiwsku, gdzie kupujemy bilety powrotne z Kwasów do Lwowa. Organizujemy też trochę zimnej coli i kwasu, co bardzo wszystkich cieszy w tym nieznośnym upale.
Za Iwanofrankiwskiem odkrywa się przed nami zakarpacka kraina z mnóstwem wzniesień, gór, malowniczymi liniami kolejowymi. Wszyscy radośnie śpiewają znane szlagiery, jednakże powoli morzy mnie sen. Budzę się nagle. Coś strasznie trzęsie. W życiu jeszcze tak mną nie trzęsło! Jedziemy kamienistą drogą wzdłuż strumienia. Ledwo mieścimy się na niej. I ustawicznie rzuca nami na wszystkie strony. Powoli robi się ciemno. W mroku majaczą małe ogniska z zebranymi dookoła nich ludźmi.

Od początku w szczerym polu


I nagle w egipskich ciemnościach wjeżdżamy do Dzembroni. Czuję lekkie ukłucie niepokoju. Przecież mamy jechać do Bystreca. Może kierowca chce nas zawieźć prosto pod chatkę? Trzeba ufać, że wszystko będzie ok. On jest tutejszy i na pewno wie co robi. Niestety nasze zaufanie zostaje wystawione na próbę.. Nagle busiarz zatrzymuje się i mówi, że to koniec. Na dodatek żąda większej ilości pieniędzy. Robię się zła, tym bardziej, że sami z siebie za spóźnienie dorzucamy 200 hrywien, a nie jesteśmy w miejscu w którym powinniśmy być. Co najlepsze, busiarz nie potrafi określić naszej lokalizacji, więc nie mamy jak zorientować jeszcze nieznanej nam mapy. Wyładowujemy się z busa i wpadamy prosto w krowie łajna! No ładnie.
Jesteśmy niewiadomo gdzie, w ciemnościach, w krowich odchodach, przy blasku milionów gwiazd. Romantyczniej być nie mogło. Dyskutujemy czy szukać Chatki u Kuby czy też zostać i rozbić się. W końcu zapada decyzja, że idziemy. Jednakże nie jesteśmy w stanie ujść daleko. Nie przejdziemy zawalonego mostu po ciemku. Zostajemy więc i na trawie rozkładamy nasze namioty. Po myciu i ugotowaniu herbaty podziwiamy najpiękniejsze niebo na świecie i liczymy kolejne spadające gwiazdy, a także powoli usypiamy.


14 sierpnia

Lenie patentowane


Zapowiedziałam pobudkę na 7.00. jednakże nikt nie potraktował tej godziny serio. Wstajemy więc o 9.00 nie wiadomo tylko, czy czasu polskiego czy ukraińskiego, wyczołgujemy się z namiotów i nagle okazuje się, że znajdujemy się w centrum Dzembroni, a nie w lesie jak się nam zdawało. Na dodatek rozbiliśmy się komuś na podjeździe. Dobrze, że nie ma właścicieli. Jak odmiennie świat wygląda z perspektywy czołówki i gwiazd.
Zabieramy się więc za rozpalenie ogniska, poranną toaletę, wielkie skrobanie jabłek, gotowanie ryżu oraz jabłek z cynamonem. Suma sumarum wszyscy udajemy, że śniadanie bardzo nam smakuje, a w duchu krzywimy się, że jest za słodkie. Potem modlimy się wspólnie i opieszale zwijamy obóz. Spotykamy też pierwszych Polaków, którzy pytają nas o drogę - tylko, że my jeszcze nie znamy drogi!
Nagrodą za lenistwo jest grzmot, który przetacza się gdzieś na niebie. Będzie burza? Przejdzie bokiem? Ja się panicznie boję burzy! Na szczęście chmura znika za horyzontem..

Poszli i zaiste daleko uszli

Wreszcie ruszamy. Idziemy prostą drogą, szukamy kościoła, żeby zapytać o Mszę na piętnastego sierpnia, gdy nagle okazuje się, że zboczyliśmy w stronę prawosławnego monastyru i tak naprawdę to nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy. Cóż zrobić? Wraz z Natalią, naszym przewodnikiem (lubi grzebać w mapach, więc niech prowadzi) zostawiamy plecaki i idziemy na rekonesans. Przewodnik Bezdroża, z którego pilnie korzystamy opisuje wejście na szlak, jednak nigdzie nie możemy znaleźć furtki do gospodarstwa przez które ma przebiegać nasza dróżka. Zlikwidowali furtkę? Zlikwidowali szlak?
Spotykamy Ukraińców, którzy chcieliby dzisiaj spać na Pip Iwanie, ale też nie wiedzą jak tam dojść. Cudownie po prostu! W końcu, w pobliżu prawosławnej kapliczki i sklepu odnajdujemy utęskniony szlak. Wracamy do grupy, podrywamy wszystkich i dziarsko maszerujemy aż do pierwszego wzniesienia. O losie! Gdy tylko plecak zaczyna mi ciążyć, żałuję Badeniego, Tolkiena i Krygowskiego, których niosę. Mam też ochotę wyrzucić cały czosnek, połowę ubrań i płyn do mycia naczyń. W tym momencie pozbyłabym się nawet mydła. A już szczególnie tego miodu w słoiku. No nic, wlekę się dalej wkurzając się na moje 25- 27 kg na plecach. Trzeba było słuchać Piotrka i nie brać tylu bluzek.
W końcu po pół godzinie, przetaczamy się przez płot i siadamy. Mateusz litościwie zabiera moje książki i lecimy (o ile drapanie się z plecakami można nazwać biegiem). Po jakimś czasie znowu się zatrzymujemy na niewielkiej Połoninie, gdzie pałaszujemy nasze pierwsze zapasy.

Burza po Huculsku

Ku mojemu przerażeniu w zastraszającym tempie psuje się pogoda. W oddali znowu słychać grzmoty, chmury szybko mkną po niebie. Natalia zauważa na mapie chatę. Musimy tam dotrzeć. Zbieramy się więc i tym razem już naprawdę biegniemy. W oddali, w dolinie podnoszą się chmury, które kotłują się i przybliżają. Niesamowity i przynajmniej dla mnie dość przerażający widok. Nagle, tuż przed chatką zrywa się ogromny deszcz, który przelewa nas na wszystkie strony. Jednakże szczęśliwie docieramy do chatki, gdzie najpierw nie chcą nas wpuścić, ale widząc co się dzieje zapraszają do środka.
Dookoła szaleje burza, w pobliżu chatki walą pioruny, a my w środku wesoło gawędzimy z napotkanymi Polakami (kolejnymi) i Ukraińcami. Kupujemy też super zapychający biały ser za jedyne 22 hrywny za kilogram. Nasz bard Łukasz wyciąga gitarę i zaczynamy śpiewać. Ciekawie też rozglądamy się po wnętrzu chaty. Jest w niej sypialnia z piętrowymi łóżkami, koty, przedsionek w którym stoimy i pomieszczenie z serami. Burza szaleje, krowy się boją, a my siedzimy sobie w ciepłej chacie. Żyć nie umierać! Zdaje się, że niefart został gdzieś na dole.
Po godzinie zaczyna się wypogadzać. Wychodzimy. Chcemy jeszcze dzisiaj dojść na Pip Iwana. Po drodze mijamy źródełko. Woda po deszczu jest żółta, jednakże mamy do wyboru pić ją lub schnąć z pragnienia. Napełniamy więc butelki, wrzucamy super- syf (multiwitamina) w potrójnej dawce i grzejemy do góry. Spotykamy po drodze obóz Ukraińców, którzy głośno oblewają nie wiadomo co. Może koniec burzy, może to że doszli powyżej huculskiej chatynki.

Kolorowo od namiotów

Po drodze spotykamy poznanych wcześniej Polaków oraz kolejnych, którzy schodzą już z grani głównej. Na jednym z obozowisk widzimy mnóstwo namiotów. Gdzie ta pustka i samotnia? W końcu około 19.30 znajdujemy dobre miejsce na biwak, w pobliżu skałki zwanej Żabą, na połoninie Iliuchowej. Niedaleko stąd już do grani - zaledwie pół godziny. Wdrapujemy się oczywiście na Żabę jak i potem na Uchaty Kamiń. Potem rozkładamy namioty i dzielimy się obowiązkami. Część idzie po wodę do oddalonego o piętnaście minut w dół źródełka, część zaczyna gotować żurek z paczki i kaszę gryczaną.
W końcu zbieramy się wszyscy i zajadamy się pyszną ciepłą zupą z kiełbasą podwawelską przywiezioną aż z Krakowa. Małe rzeczy, takie jak dobry posiłek po ciężkim dniu, zaczynają nabierać dużego znaczenia, a jajko, którego nikt nie chciał brać staje się przysmakiem.
Urządzamy sobie wieczorek ze świeczkami, zabawy ze świeczkami, parzenie stóp świeczkami i grzanie się przy świeczkach. Śpiewamy też trochę, a potem rozchodzimy do namiotów.

15 sierpnia

Niech wzejdzie!


Wraz z Anią i Mateuszem postanawiamy dzisiaj zaatakować Pip Iwana znienacka, czyli wyjść na wschód słońca. Budzimy się więc z oporami (przynajmniej ja) po dwóch godzinach snu, otulamy się w nasze polary i kurtki i już jesteśmy na grani. Półprzytomna ciągnę się za plecami Ani po nieznanych nam ścieżkach. Idziemy prosto, skręcamy w lewo, potem znowu w prawo, mijamy jakieś namioty. Mateusz prowadzi, więc zapewne dojdziemy. W końcu, w półmroku, majaczą nad naszymi głowami ruiny obserwatorium na Pip Iwanie. Gwiazdy powoli znikają z nieboskłonu, nawet Orion powoli blednie. Docieramy na szczyt i trafiamy na stare piwnice pełne śmieci i plastikowych butelek. Smutny to widok. Cywilizacja wzięła już we władanie na ponad tysiąc lat (czas rozkładu butelki plastikowej) ten jakże piękny szczyt. Wielka szkoda.
Przewiewa nas porywisty wiatr, zajadamy się więc białą czekoladą w nieprzyzwoitych ilościach i czekamy aż się rozjaśni. Słońce nie chce jednak wzejść, oglądamy więc majestatyczne ruiny obserwatorium od środka (przemilczę ilości śmieci jakie tam znaleźliśmy), obchodzimy je dookoła, witamy się z rannymi ptaszkami, które dźwignęły się ze swoich namiotów i powoli schodzimy, bo przecież w dole czeka śniadanie i ciepła herbata. Dopiero gdzieś w okolicy przełęczy nad Kwadratem widzimy jak słońce ukazuje się. Szybko więc i jak nam się zdaje, innymi ścieżkami schodzimy do obozu.

Leżenie koło złego

Śniadanie czeka już na nas, część ludzi zeszła do źródełka umyć się. Znowu w tempie żółwia zwijamy nasz obóz. Pociesza mnie jedna rzecz. Jak już wyjdziemy na grań główną, grupa pójdzie na lekko na Pip Iwana, a my będziemy odpoczywać. Idziemy więc, wdrapując się po drodze na przydrożne skałki. Nabieramy pysznej wody w źródełku, ochlapujemy się nią i za chwilę już leżymy.
Martwię się trochę o Michała, którego coś ugryzło w wargę. Spuchnięty, nie wygląda zbyt dobrze i nawet duża ilość wapna z clemastinum niewiele pomaga. Jednakże to nie przeszkadza mu w tym, by wyprawić się na szczyt.
Odpoczywamy więc, rozmawiamy, czytamy Krygowskiego i udajemy, że śpimy. Według przewodnika nie powinniśmy przebywać zbyt długo w tym miejscu, dlatego, że tutaj czai się Złe. Jesteśmy w Pohanym misce (złe złowieszcze miejsce), w którym czai się zabity przez piorun pasterz, którego dusza nigdy nie opuscila grani. Niemniej jednak mijają ze trzy godziny zanim idziemy dalej. W tym czasie Złe zdążyło wpędzić mnie w melancholijny, wierszowany nastrój, śpię więc i piszę wśród krzaków pełnych jagód. Wydaje mi się, że nie pokochałam Czarnohory. Jest piękna, owszem, ale to takie połączenie Tatr Zachodnich i Bieszczad. Braknie jej też dzikości, w ostatnich latach porwana została do cywilizacji. Wszędzie ludzie i śmieci, dużo wydeptanych ścieżek, a o darciu pod górę przez krzaki można jedynie pomarzyć.
W końcu ruszamy. Gdzieś nad Dzembronią przechodzi burza. Gnamy cały czas w stronę Munczela. Po śpiewanej przerwie toczymy się szlakiem. Chciałabym jeszcze trochę polenić się wśród traw, jednakże niedaleki grzmot podrywa mnie na równe nogi. Cała melancholia tego dnia ucieka i ulatuje z wiatrem. Pozostaje strach i gonitwa. Munczela mijamy obejściem. Na szczęście wiatr wieje w przeciwną stronę, więc burza znowu mija bokiem.

Jeziorko pełne niespodzianek

Dzisiaj śpimy przy jeziorku Berbenieskim (Tomniackim). Schodzimy więc w dół tylko po to, by przekonać się jak dużo osób nocuje nad stawkiem. Kolorowe namioty powiewają na lekkim wietrzyku. Szybko zrzucam się z siebie bagaż i już kroję ser. Zaraz też zbiera się kilka osób, które tną cebulę, czosnek, przygotowują sos. Dzisiaj święto. Mamy więc świąteczny obiad w postaci spaghetti Napoli. Nikt już nie narzeka, że nie warto nosić czosnku, skoro jest pyszną przyprawą i na dodatek pomaga zwalczać bakterie. Woda wrze na butlach, a nam cieknie ślinka.
W końcu siadamy do długo wyczekiwanego posiłku Makaron z serem i sosem w menażkach wygląda bardzo zachęcająco, tylko jest go tak dużo, że nie da się tego wszystkiego zjeść. Potem jeszcze krótka pogawędka z Natalią po drugiej stronie jeziorka i wracamy do obozu, by umyć się w wodzie, która pamięta jeszcze ciepło słońca.
Nagle zrywa się ogromny wiatr. Wszyscy w ogromnym pośpiechu zwijają naszą kuchnię, chłopacy wbijają głębiej śledzie, by nie porwało naszych namiotów. Wprawdzie świeci nad nami niebo pełne gwiazd, ale za Rebrą błyska się, a wiatr nie traci na sile. Wydaje się, że to nie będzie spokojna noc, a z mycia nici.. Stoję jeszcze z pół godziny przed obozem, wsłuchując się i patrząc na niebo rozbłyskujące raz po raz. Potem pakuję się do namiotu i po chwili nie pamiętam już nic.

16 sierpnia

Zimna woda zdrowia doda!


Z Natalią wyrzucamy się ze śpiworów już koło godziny szóstej. Chcemy się umyć, a w tak rozległym obozowisku ciężko kogoś nie spotkać. Trzęsąc się z zimna, przebieramy się w stroje kąpielowe i powoli schodzimy do jeziorka. Brr! Już po zanurzeniu jednej stopy mam ochotę uciec z wrzaskiem do namiotu i powiedzieć, że dzisiaj woda jest moim wrogiem.. Nie wiadomo jednak kiedy będzie następna okazja, by wykąpać się tak wygodnie. Powoli więc, z miną twardziela, zatykając usta, zanurzam się. Woda jest cudowna, woda jest cudowna - powtarzam w myślach. To co, że zimna. Jest tak przyjemnie, tak ciepło, wręcz gorąco. Dawno bardziej nie oszukiwałam się, ale w końcu czyste i wykąpane wyskakujemy z Natalią na brzeg. W obozie nasze dziewczyny przygotowują już śniadanie. Masło orzechowe, pasztet, szynka konserwowa (mniam) i kanapki z czekoladą( ble!).
Po śniadaniu zauważam skałki. Piękne, dość wysokie skałki, akurat takie na które można wspinać się bez zabezpieczenia. One stoją tu nie od dziś, ale zajęta wczorajszym obiadem nie widziałam nic oprócz makaronu, czosnku i sera. Piszcząc w myślach z uciechy biegnę w ich stronę i za chwilę już podciągam się w małym kominie. Podczas moich harców Ania i Mateusz pilnie poszukują ścieżki, która pozwoli nam wyjść z powrotem na grań, a Bartek, Michał i Piotrek i cała reszta zwijają obóz.

I w drogę!

Za chwilę już toczymy się pod górę. Nasze plecaki są już dużo lżejsze. Jednakże znowu jesteśmy leniwi i omijamy Rebrę. Dzisiaj trzeci dzień – tak zwany kryzysowy. I nawet trochę widać, że kilka osób ma już dość. I mnie nie idzie się zbyt lekko. Dzień szybko mija na pogawędkach i powolnym wędrowaniu w świetle słońca i przy lekkich chmurkach. Holujemy też trochę Karola, który od wczoraj wyraźnie ma dość.
W końcu dochodzimy do Ozero Nesamowyte (Jeziorka Niesamowitego). Jest to najbardziej znane jeziorko na całej Czarnohorze. Która panna spojrzy w taflę wody, ta ujrzy w niej wybranka swego. Naśmiewam się z tej legendy wiedząc, że jeśli tylko będzie okazja, to zajrzę w głębiny.
Zbiegamy szybko w dół, by w źródełko napełnić butle i spojrzeć w toń. Zanosi się jednak na deszcz i ku mojemu rozczarowaniu brzegi jeziorka zarośnięte są sitowiem. Wkładamy nasze jarzma na plecy i ciągniemy się po szlaku.
Na następnym postoju, ku uciesze wszystkich Ania wyławia ze swojego plecaka kabanosy, które wcinamy z czekoladą. I już znajdujemy się na Małej Howerli - na Breskule. Roztacza się stąd piękny widok zarówno na Pip Iwana jak i na Howerlę - najwyższą górę Ukrainy.
Miłosne opowieści

Z najwyższymi szczytami Czarnohory związana jest legenda. Howerla jako piękna dziewoja, zakochana była w pewnym chłopcu - Pietrosie. Młodzi chcieli wziąć ślub i z tą radosną wieścią udali się do Pip Iwana, który miał im pobłogosławić ich związek. Jednakże Pip Iwan zdecydowanie nie ucieszył się z tej jakże podniosłej wiadomości, bo sam skrycie podkochiwał się w Howerli. Zaczął więc gonić młodych. Przestraszona Howerla wraz z Pietrosem uciekali co sił w nogach. Nagle, niespodziewanie, dziewczyna przewróciła się i skręciła kostkę. Krzyknęła do ukochanego, by uciekał. Jednakże tchórzliwy(bo wziął nogi za pas) Pietrek nie odbiegł daleko i tak już zostali- Pip Iwan z tyłu, Howerla, a kawałek od niej Pietros.

Gdy burza psuje nam szyki

Pierwsza część grupy rusza na podbój Howerli, a my z tyłu, ociągając się nieco widzimy chmury burzowe. Tak, widzieliśmy dużo chmur burzowych podczas tego wyjazdu, jednakże te kłębią się znacznie za blisko. Wydaje się iż możemy być w zasięgu burzy. Podrywamy się więc i biegiem gonimy na czoło grupy, by cofnąć wszystkich i przeczekać burzę w bezpiecznym miejscu.
Część grupy decyduje się iść z nami, jednakże bardziej uparta czwórka pcha się na szczyt. Ich wybór. Mijamy Howerlę obejściem i zaraz za nią znajduje się nasze miejsce biwakowe. Będzie więc okazja, by wejść na szczyt w bardziej sprzyjających warunkach.
Oglądamy jeszcze chmury napierające na Breskuł i za jakiś czas niebo wypogadza się. Na szczęście znowu przeszło bokiem. Dokonujemy więc SCO - czyli standardowych czynności obozowych – rozbijania się gotowania, jedzenia. Później gramy we wspólnego RPGa. Przewodzi nam wielki, głupi troll, z którego naśmiewamy się do łez. Powoli rozchodzimy się do namiotów, by wstać na kolejny wschód słońca, tym razem na Howerli.

17 sierpnia

No to śpimy


O czwartej budzi mnie odgłos kropel spadających na nasz namiot. Pada. To znaczy, że nigdzie nie idziemy. Zasypiam ponownie i wstaję dopiero o 8. Chmury tłoczą się nad obozem, wieje porywisty wiatr i tak nagle zrobiło się zimno. Nieprzyjemnie! Namioty są mokre. Nie ma co. Skoro lenimy się od początku naszej ekstremalnej wyprawy, to robimy sobie dzisiaj dzień wolny.
Pierwszy też raz jemy kaszkę z muesli, płatkami i jagodami! Pyszności! Przysmak ten zaproponowała nam przed wyprawą jedna z Ań, jako posiłek energetyczny, smaczny, a jednocześnie bardzo lekki. Wcinamy więc aż uszy nam się trzęsą.

Bieliźniana góra

Niestety pogoda wyraźnie psuje się. Howerla zasnuwa się chmurami i znika gdzieś. Uciekła? Pakujemy się więc do największego namiotu, naszego marabuta i gramy w psychologa, potem w dom, w karty. Popołudniu na szczęście przejaśnia się i tuż przed obiadem idziemy obejrzeć Czarnohorę z perspektywy Howerli.
Najwyższa góra Ukrainy zaskakuje mnie tym, że tak łatwo i szybko wchodzi się na nią. Mateusz słusznie nazwał Howerlę Bieliźnianą górą. Na szczycie stoi pomnik z licznymi podpisami i krzyż. Dookoła porozwieszane są też linki do których przywiązane są chusteczki najdziwniejszych kolorów i kształtów, które powiewają na wietrze. Mimo brzydkiej pogody na dachu Ukrainy siedzi wielu ludzi. Na zboczu mieszka ponad dwadzieścia kruków. Jeszcze pamiątkowa fotka i już schodzimy w stronę Breskułu, by jeszcze raz przejść ścieżką pod Howerlą.

Zbierkaaaa!


Największą niespodzianką dzisiejszego dnia jest grupa ukraińskich harcerzy, którzy wpadają na nasze pole biwakowe i rozkładają się z namiotami. Podziwiamy ich stroje. Niektórzy idą w klapkach, inni w sandałach. Co chwila też ich druh donośnym głosem gwizdka ogłasza zbierkę. Wszystko robią razem, w doskonałym porządku, posłusznie po zbierce stoją w kolejce do jedzenia. Nawet spać kładą się w jednej chwili.
A my po raz pierwszy gramy w moją ulubioną grę – Ktulu. To taka utrudniona wersja mafii z podziałem na konkretne role i funkcje, gdzie każda frakcja ma odmienne cele. Potem jeszcze wpadają z wizytą studenci AGH-u, którzy nocują 200m od nas, urządzamy więc wspólne śpiewanie.

18 sierpnia

(Ł)Owce


Kolejny ranek nie przynosi poprawy pogody. Dookoła unoszą się mgły, wieje i jest przeraźliwie zimno. Nie możemy jednak siedzieć pod Howerlą, jeśli jutro mamy zdążyć pociąg z Kwasów. Raczymy się więc śniadaniem złożonym z okruchów pumpernikla i dodatków i już za chwilę składamy obozowisko.
Nagle, we mgle słyszymy dzwonki i już za chwilę przez polankę przetacza się ogromne stado owiec, a chwilę po nich przychodzi strażnik parku, który wypisuje nam bilety na ludzi i namioty. Na Czarnohorze jest bardzo ciekawy system wejść do parku Narodowego. Jest po prostu jedna budka, gdzie można kupić bilety. Stoi ona między Howerlą, a Pietrosem (ach ci rozdzieleni kochankowie). Wykupujemy więc bilety i już za chwilę z dziwnie lekkimi plecakami gnamy w stronę Pietrosa. Po drodze zaczynamy nagle spotykać kolejnych strażników, którzy długo i badawczo przyglądają się świstkowi papieru jaki dostaliśmy pod Howerlą.

Tchórzliwy, ale jedyny

Po dwugodzinnym marszu docieramy pod Pietrosa. Z przełęczy Karakadza roztacza się cudowny widok na Gorgany, w których o dziwo jest dobra pogoda. Spotykamy też kolejnego strażnika, który z dumą pokazuje nam wielki worek hrybów (grzybów), które nazbierał w lesie.
Pietros to jedyna prawdziwa góra na Ukrainie – stroma. Drapiemy się więc pod górę, wiatr zwiewa nas z grani, ale dzięki niemu jest też dobra widoczność. Na szczycie spotykamy Polaków (cóż za nowość!) i już powoli schodzimy na przełęcz za Pietrosem.

O raju, jestem w raju!

Krótki postój i chcemy pędzić na nasze pole biwakowe. Nieopatrznie jednak skręcamy w złą ścieżkę, idziemy fragmentem połoniny Seszul i nagle naszym oczom ukazują się najpiękniejsze widoki świata. Chciwie oglądamy rumuńskie Karpaty marząc o wyprawie w nie. Raz chmury lekko przesłaniają widok, raz słońce przyświeca. Jest pięknie, cudownie, bajecznie. Tylko biedna Natalia martwi się, że jako nasz człowiek od mapy zgubiła drogę. Nikomu jednak to nie przeszkadza, wszyscy wręcz cieszą się, że trafiliśmy na takie krajobrazy, których nigdy byśmy nie zobaczyli idąc szlakiem.
Jako, że miniemy nasze pole namiotowe wyszukujemy sobie nowy nocleg przy Merkowej Horskiej Chacie. Idziemy więc po ścieżynce, potem przez Waskul. Michał cały czas marudzi byśmy rozbili się gdzieś pod tymi cudownymi widokami, jednakże nie ma niestety gdzie postawić nawet jednego namiotu.

A szczypawki do zabawki

W końcu odnajdujemy ruiny schroniska i powoli schodzimy do nich. Rozbijamy się blisko szlaku. Ukraińcy jako, że skończyli już jeść zapraszają nas do swojego ogniska, byśmy ugotowali tam posiłek.
Powoli robi się ciemno, pałaszujemy makaron z rybą, a co odważniejsi kosztują w dużych ilościach mleka, które kupiliśmy od górala. Podziwiam ich za twardy żołądek. Część z nas siada też przy ognisku, śpiewa. Otulamy się kocem ratunkowym i jest nam gorąco i przyjemnie(oprócz tego momentu, gdzie prawie dusimy się, bo Michał pali opakowania w ognisku). Siedzimy tak aż ognisko gaśnie. Pakuję się do namiotu, a tam już czeka niespodzianka w postaci dużej szczypawek. Niedobrze. W ciemnościach, przy świetle czołówki tłukę je ile wlezie. O dziwo mają bardzo długą żywotność. Jeszcze po powrocie z Czarnohory wytrzepuję z plecaka co najmniej cztery żywe szczypawki. Natalia mówi mi w Krakowie, że w marabucie tez znalazła kilka żywych.

19 sierpnia

Kpina!


Jedyne co musimy zrobić tego dnia, to pożegnać się z górami i zejść do Kwasów i pociągiem udać się do Lwowa. Jak już wspominałam nie pokochałam Czarnohory, jednakże bardzo ją polubiłam i nie chcę wyjeżdżać. Postanawiam, że jeszcze kiedyś tutaj wrócę, ale tak tym razem naprawdę ekstremalnie – zobaczyć ile czasu trzeba tak naprawdę na szybkie przejście całego pasma.
Przed podróżą chcemy z Natalią umyć głowę. To jedno z ciekawszych i bardziej intensywnych przeżyć. Za schroniskiem stoi studnia, z której czerpiemy wodę. Jest zimniejsza od jeziorka Berbenieskiego! Natalia wylewa mi lodowatą miskę wody na głowę i naprawdę nie jestem w stanie nie drzeć się, tym bardziej, że jest zimno. Nasze krzyki wypełniają okolicę. W końcu zmarznięta wracam do namiotu. W głowie świta mi pewna myśl. Zakpię sobie z Czarnohory na sam koniec i umyję się w ciepłej wodzie. Podgrzewam więc na gazie pół garnka i zadowolona myję się w namiocie.

Kurcze spod mostu

Popołudniu schodzimy do Kwasów. Pierwsze kroki kierujemy do sklepu. Trzeba przecież uczcić pomyślne zakończenie czarnohorskiej części wyprawy. Kupujemy zamrożone udka z kurczaka, trochę warzyw. W plecakach mamy jeszcze Kuskusa, więc będzie to przepyszny obiad. Chwilę potem siedzimy już na łące za domem, na której pozwolili nam siedzieć Ukraińcy, rozmrażamy kurę, odzieramy z kości i kroimy.
Nagle zaczynać lać, szybko więc przenosimy się pod most i tam już zostajemy, bo deszcz co chwila zacina. Rzeka wartko płynie, przez most co jakiś czas przejeżdżają samochody, a my gotujemy na butlach i z niepokojem patrzymy do góry raz po raz czy jakiś kamień nie utkwi w garnku. Żyć nie umierać! W końcu najlepsza potrawa pod słońcem jest gotowa, wcinamy więc aż uszy się trzęsą.

Dworcowo

Teraz pozostaje nam tylko czekać na nasz pociąg. Siedzimy więc na dworcu ze trzy godziny, gramy w Ktulu, raczymy się ukraińskim winem i śpiewamy. Czarnohora jest już sprawdzona. Nie jest już dzika. Przyszli ludzie, wielu Polaków, ucywilizowali ją. To miała być ekstremalna wyprawa, a wyszedł nam przyjemny górski wypoczynek. Prawdą jest też to, że nie dała nam w kość. Postraszyła nas kilkoma burzami, wiatrem, zimnem, ale nie było żadnego głębokiego załamania pogody, żmij, którymi nas straszono, niedźwiedzi, rebeliantów, którzy jeszcze kilkanaście lat temu biegali po niej z bronią i rabowali turystów. Czarnohora była nam łaskawa.

Wielkie „dziękuję” dla Natalii i Mateusza za przypomnienie szczegółów wielu

czwartek, 1 lipca 2010

Bieszczady

http://www.klubpodroznikow.com/relacje/gory/674-bieszczady

Dzisiaj krótko. Artykuł dla Klubu Podróżników "Śródziemie"

Pozdrawiam was w ten upalno-piękny dzień :)

środa, 23 czerwca 2010

Przyjaciele, tubylcy i przestępcy

Przyjaciele, tubylcy i przestępcy

Autor: Juliusz Verne

Tytuł: Dzieci kapitana Granta

Wydawnictwo: Greg

Rok wydania: 2006 Rok powstania: 1868

Cena: 10,60

Liczba stron:
404

Format: 145 x 205

Na poszukiwanie kapitana Harry’ego Granta wyrusza statek z lordem Glenarvanem, jego żoną, dziećmi zaginionego, roztargnionym geografem Paganelem, dzielnym Johnem Manglesem i wieloma innymi. Ich jedynym tropem, mającym pomóc odnaleźć nieszczęśnika, jest tajemnicza butelka z prośbą o ratunek, znaleziona we wnętrznościach rekina u wybrzeży Szkocji. Tekst, nadgryziony zębem czasu i częściowo zniszczony przez morską wodę, napisany został w trzech językach: angielskim, niemieckim i francuskim. Nie da się go jednak poprawnie odczytać, co staje się źródłem niekiedy zabawnych, ale także strasznych pomyłek i wielu przygód.

Niełatwo jest okrążyć świat w 400 stron, jednak Juliusz Verne – mistrz powieści podróżniczej i dziadek gatunku science fiction – z właściwym sobie humorem, pomysłowością i pasją prowadzi swoich bohaterów przez patagońskie pampasy, pustkowia Australii i lasy Nowej Zelandii. Czasu jest mało, więc wszystko odbywa się w wielkim pośpiechu. Jednakże wydaje się, że kilka razy akcja traci tempo, co sprawia, że zaczynamy się niecierpliwić. Juliusz Verne buduje w ten sposób napięcie, którego często brakuje w książkach podróżniczych. Z wielką prostotą wplata do fabuły problemy polityczne, społeczne, doskonale przedstawiając i oddając wygląd oraz stosunki panujące w ówczesnym świecie.

Dzieci kapitana Granta charakteryzują się wielowątkowością. Wszyscy szukają zaginionego, ale natykamy się także na mnóstwo zdarzeń pobocznych m.in. wątek miłosny. Mają one ożywić akcję powieści i sprawić, byśmy, czytając książkę, nie nudzili się. Autor dokładnie dopracował wszystkie szczegóły, co sprawia, że każdy wątek jest barwny i ciekawy. Doskonale operuje przy tym komizmem i tragizmem sytuacyjnym, dzięki czemu jego dzieło niejednokrotnie zapiera dech w piersiach.

Juliusz Verne porusza w książce wiele problemów dotyczących współczesnej mu rzeczywistości. Znajdujemy więc zagadnienia dotyczące angielskiej polityki w II połowie XIX wieku, sprawę kolonizacji i przystosowywania tubylców do życia w cywilizacji. Autor mówi także o wielkiej miłości, sile przyjaźni i uczuć, skutkach nieostrożności oraz przestępstwie. Wszystko to zmusza czytelnika do zastanowienia się nad tym, czym naprawdę jest przywiązanie, jakie wartości należy cenić. Mimo, że akcja toczy się w niecodziennych warunkach, łatwo zauważyć życiowość i realność problemów pojawiających się w niej, a także ponadczasowość spraw, które rozważają bohaterowie. Francuski pisarz udowadnia za pomocą swoich licznych badań i erudycji, że dobrze zna ludzką naturę i jej prawidłowości.

Przyznam, że nie mogłam oderwać się od Dzieci kapitana Granta. Książka została napisana bardzo prostym językiem. Autor dokładnie opisuje klimat, szczegóły dotyczące krain, przez które wędrują bohaterowie. Nie brak także nacechowanych emocjonalnie słów, opisu uczuć, postaci. Pojawia się wiele dobrze dobranych epitetów oraz interesujących porównań. Wszystko to sprawia, że czytelnik zapada się w świat stworzony przez Verne’go i z pałającymi policzkami śledzi wydarzenia.

Trzeba też wspomnieć, że Dzieci należą do cyklu literackiego Niezwykłe podróże i są pierwszą częścią tzw. dużej trylogii verne’owskiej. Spełniają również wszystkie wymagania klasycznej powieści podróżniczej – pojawia się w nich sytuacja wstępna, podjęcie przygody i podróż.

Dzieci kapitana Granta to książka ponadczasowa, ujmująca i wciągająca. Mimo, że ma już prawie 150 lat, ciągle powinna zajmować ważne miejsce w naszej świadomości. Przeczytajcie, kto wie co was czeka na następnej stronie.

Recenzja zaliczeniowa
i szczególne podziękowania kieruję do Anuli Wawrzyniak, która dokładnie sprawdziła recenzję bezlitośnie eliminując błędy :)
Przeczytajcie, bo warto :D Lektura idealna na wakacyjne, słoneczne popołudnia :)

niedziela, 6 czerwca 2010

Reportażowo- Wspomnienie o taize w Poznaniu

„Europejskie Spotkanie Młodych”


Pełen pociąg. Radosne śpiewy, gitarowe przygrywki, rytmy na bębnach. W takiej atmosferze zmierzaliśmy do Poznania na Europejskie Spotkanie Młodych organizowane przez wspólnotę braci z Taize we Francji, w dniach od 29 grudnia do 2 stycznia. Do Poznania przyjechało około 40 tys. młodych ludzi z Europy oraz przedstawiciele młodzieży z całego świata. „Pielgrzymka zaufania przez ziemię”- to hasło towarzyszy już spotkaniom taize od wielu lat.


Obawy


Przyznać muszę, że w podróży na spotkanie młodych towarzyszył mi pewien stres i niepewność. Pierwszy raz miałam okazję brać udział w podobnym „zlocie”. Trudno mi było wyobrazić sobie całe przedsięwzięcie pod względem logistycznym. Moje obawy o to jak będziemy jeść, pić, a przede wszystkim modlić się bardzo szybko zostały rozwiane.

Plewiska city

Centrum naszej wspólnoty były Międzynarodowe Targi Poznańskie- ogromna przestrzeń w samym centrum mogąca pomieścić wiele tysięcy ludzi. Po załatwieniu niezbędnych formalności, otrzymaniu kart uczestnika upoważniających do odbioru jedzenia i podróży środkami komunikacji miejskiej, udaliśmy się do naszych parafii. Wszyscy pielgrzymi rozlokowani zostali zarówno w Poznaniu, Gnieźnie jak i w okolicach obu miast. Wraz ze znajomymi pojechaliśmy do uroczej małej parafii pod Poznaniem- Plewiska. Po ciepłym przyjęciu w miejscowej szkole, trafiliśmy do bardzo młodego małżeństwa, gdzie mieszkaliśmy przez następne pięć dni.

Różny język, ta sama modlitwa

Po krótkim odpoczynku udaliśmy się do miasta na pierwszą kolację oraz modlitwę. Muszę przyznać, że niesamowite wrażenie zrobiły na mnie dwie wielkie sale przygotowane do modlitwy, zdolne pomieścić całe 40tys. osób. To niezwykłe, mieć świadomość, że właśnie w tym momencie, w tym konkretnym miejscu znajduje się tak wiele dziesiątek tysięcy ludzi, którzy razem wznoszą swoją myśl ku Bogu, bez względu na różnice, które ich dzielą, bez względu na język, którym mówią.

Układ każdej modlitwy był taki sam. Na początku śpiewaliśmy pieśni z kanonu taize. Po lekturze Pisma św. oddawaliśmy się krótkiej medytacji, po której brat Alois wygłaszał słowo do zebranych. Następnie każdy mógł uczestniczyć w indywidualnej modlitwie pod krzyżem. Do naszych miejscowości odwoziły nas podstawiane autobusy.

Hiszpanie, Włosi, Polacy, Ukraińcy i Chorwaci

Każdy poranek rozpoczynaliśmy Mszą św. w parafiach, w różnych językach. Słyszeliśmy więc czytania po niemiecku, Ewangelię po hiszpańsku, kazanie po włosku, modlitwę powszechną po chorwacku. Wszyscy zebrani mówili do Boga w różny sposób, a jednak wszyscy mówiliśmy to samo. Po zakończeniu Eucharystii modliliśmy się we wspólnocie, a następnie rozchodziliśmy na spotkania dyskusyjne.
Do naszej grupy należeli Hiszpanie, Włosi, Polacy, Ukraińcy i Chorwaci. Przewodził nam tzw. moderator, którym był hiszpański katecheta z Majorki- Thomeu. Na spotkaniach odczytywaliśmy fragment listu brata Aloisa, o którym następnie rozmawialiśmy. Międzynarodowe dyskusje są bardzo owocne. Dowiedzieliśmy się, że nie tylko myślimy podobnie, ale borykamy się z tożsamymi problemami jak i pytaniami. Następnie udawaliśmy się do centrum, gdzie czekały na nas kolejne punkty programu, podobne jak dnia poprzedniego.


Festiwal narodów


W Sylwestra, oprócz wszystkich wyżej wymienionych punktów, przygotowywaliśmy festiwal narodów- tzn. wielką imprezę, w czasie, której każda nacja miała zaprezentować coś charakterystycznego dla swojego kraju. Po nocnej modlitwie o pokój na świecie, podziwianiu fajerwerk i wielu serdecznych życzeniach, rozpoczęliśmy festiwal narodów. My, Polacy tańczyliśmy oczywiście poloneza, do którego włączyli się szybko przedstawiciele innych narodowości. Z Chorwatami śpiewaliśmy wesołe piosenki, z Hiszpanami wywijaliśmy Macarenę, a z Niemcami kolędowaliśmy. Potem wszyscy zgodnie szaleliśmy na dyskotece prawie do białego rana(czyli do drugiej ;))

Pożegnania nadszedł czas

Modlitwy, wymiana kontaktów wypełniły cały kolejny dzień i tak przyszedł czas rozstania i czas długich powrotów do domów.
Bardzo mile wspominam spotkanie Taize w Poznaniu. Wypełnione było wspólną modlitwą, śmiechem, radością, nowymi znajomościami. Wprawdzie brakowało mi wystawienia Najświętszego Sakramentu przy modlitwie, czy też błogosławieństwa, niemniej jednak zachęcam każdego, by chociaż raz w swoim życiu spróbował tego czym jest Spotkanie Młodych i Pielgrzymka Zaufania przez ziemię.
Następne spotkanie za rok w Rotterdamie.

Miesięcznik Emaus

poniedziałek, 31 maja 2010

Nawet kajdanki mogą być katolickie czyli wspomnienie OPENu pewnego

Tekst ma już dwa lata. OPEN też był już ponad dwa lata temu. Niewiele w sumie w tekście zmieniłam. Wpuściłam tylko trochę światła i kilka bardzo rażących błędów poprawiłam :) Zapraszam

„Nawet kajdanki mogą być katolickie”


Niedziela. Nasza dwudziestkowa Msza św. Ogłoszenia. „Na czwartkowym Openie o. Szustak opowie wam o…o…seksie”. Przez kościół przeleciał szaleńczy chichot. ”Czemu się śmiejecie- zapytał oburzony Ojciec- przecież to taka ważna sprawa! Nas kształcą w tej materii na studiach. Jeżeli macie jakieś wątpliwości możecie pytać ojca Adama. Odpowie na wszystkie pytania”.



Co takiego o współżyciu powie dominikanin

Po takiej reklamie nie mogliśmy opuścić czwartkowego spotkania. W Beczce pojawiły się tłumy zaciekawionych studentów. Każdy chciał się dowiedzieć, co takiego ciekawego o współżyciu powie nam dominikanin. Po krótkiej modlitwie zasiedliśmy na naszych stołkach gotowi do wysłuchania wykładu o. Szustaka. Na wstępie wiele osób poczuło się rozczarowanych, gdyż Padre zapowiedział, że nie powie nam, że mamy robić, co chcemy jak to zazwyczaj czynią dominikanie, ale przedstawi nam, co o tym wszystkim sądzi Kościół. „Zaczyna się”- pomyślało wiele osób ze zgrozą. Nie usłyszeliśmy jednak kolejnego kazania o złu tkwiącym we współżyciu.

Seks świętością

Zamiast tego usłyszeliśmy, że seks jest świętością. Jest czymś najpiękniejszym na świecie. To całkowite powierzenie siebie drugiej osobie. To oddanie się duszą i ciałem mężowi/ żonie. Złożenie prezentu z siebie. Podczas stosunku jest między małżonkami Bóg, który uświęca ich zbliżenie. Musimy powiedzieć jednak „nie” współżyciu przedślubnemu z dwóch powodów. Jako, że „kochanie się” zakłada możliwość narodzin nowego życia, dziecku, które ma się narodzić należy zapewnić jak najlepsze warunki na rozpoczęcie życia. A najlepsze warunki stwarza mąż i żona jako rodzina. Ponadto seks jest całkowitym powierzeniem siebie drugiej osobie i nie może być w tym ani krzty egoizmu, ponieważ właśnie egoistyczna postawa jest grzechem.

Trudna nauka

Kolejnym zagadnieniem poruszonym przez Ojca były uczucia wobec osoby. Spotykając się, a potem będąc w narzeczeństwie mamy uczyć się wobec siebie czułości i okazywania miłości w inny sposób niż współżycie. Jest to tak ważne, ponieważ zdarzają się sytuacje, gdzie jedno z małżonków choruje i nie można kochać się przez dłuższy czas. I cóż wtedy? Przecież nie można iść zaspokoić się do najbliższego domu publicznego. Dlatego należy ćwiczyć panowanie nad sobą i okazywanie swoich uczuć w sposób inny niż tylko współżycie.

Furtka

Nie mogło zabraknąć także tematu antykoncepcji. Ojciec Szustak wyjaśniał nam, że jesteśmy najdoskonalszym dziełem Boga, który specjalnie zaprojektował kobietę tak, by była płodna tylko 24godziny w miesiącu plus kilka dni, tak dla pewności. Małżonkowie mają prawo odłożyć w czasie posiadanie dzieci i współżyć w dni niepłodne kobiety. Mogą czekać do czasu, gdy będą gotowi na jego przyjęcie. Bóg jednak zostawia w ten sposób furtkę. Jeśli Jego wola byłaby inna i chciałby obdarzyć parę dzieckiem, może uczynić to nawet w dni niepłodne kobiety. Środki antykoncepcyjne są natomiast ingerencją i całkowitym wykluczeniem woli Bożej. Są poza tym niezdrowe i powodują szereg komplikacji.

Żaden duchowny nie ma prawa włazić pod pierzynę

Padre mówił także o godności w małżeństwie. Małżonkowie mają prawo przybierać każdą pozycję, jaką sobie tylko wymyślą, byle stosunek kończył się tak, by mogło się z tego narodzić dziecko. To ich sprawa, jakimi pieszczotami obdarzają się nawzajem. Żaden duchowny nie ma prawa włazić małżonkom pod pierzynę. Nawet kajdanki mogą być katolickie, jeśli użyje się ich w godny sposób.

Duszpasterz przestrzegał nas także przed grzechami przeciwko godności osoby, którą kochamy. Przed myślami, które spłaszczają i spłycają naszą miłość. Mówił także o wspólnej modlitwie za czystość i o nauce szacunku wobec osoby, którą kochamy. Dodał także, że do tego, aby przestrzegać tego, co mówi Kościół o współżyciu potrzebna jest wiara.
To tylko kilka najważniejszych zagadnień, jakie poruszył Ojciec Adam.

Miesięcznik Emaus