środa, 24 listopada 2010

Granią Kościelców



Granią Kościelców



Wynurzam głowę ze śpiwora. Na dworze dopiero dnieje. W pokoju

panuje jednocześnie ruch i bezruch, bo część ekipy wyjeżdża, podczas gdy reszta

śpi. My zostajemy do wieczora i planujemy jeszcze zrobić grań Kościelców.

Wytaczam się więc z ciepłego schronienia. Gdy wyjeżdżający słyszą, że wybieramy

się na Kościelce, śmieją się. – O ile w ogóle Kościelec jeszcze stoi. Przecież tak wiało

w nocy, że drzewo przewróciło, nie słyszałaś?

Wyruszamy!

Słowa panów nie robią na mnie wrażenia. Sprawdzam więc, czy chłopaki

z sąsiedniego pokoju już wstali. Na korytarzu pusto. To akurat trochę mnie niepokoi,

jednakże za chwilę moje wątpliwości rozwiewają się. Krzysiek z Mariuszem pojawiają

się na horyzoncie. Wyrzucamy nasze rzeczy z pokojów. Raki, czekan, uprząż, banany,

multiwitamina. Mój plecak szybko nabiera wagi. Szpej załadowany. Pochłaniamy

śniadanie, niecierpliwie czekamy na wrzątek, aż wreszcie koło 7:30 opuszczamy

Murowaniec.

Pogoda dopisuje. Z radością wpatruję się w bezchmurne niebo i słońce,

które powoli wygląda zza gór. Idziemy szybko, rozmawiamy, żartujemy. Jeszcze raz

przypominam chłopakom, że dotąd niewiele się wspinałam. Za chwilę już jesteśmy nad

Czarnym Stawem. Wędrujemy na Karb. To znaczy ja wędruję, bo towarzysze jak dla

mnie prawie biegną.

Króciutki postój na Karbie i już idziemy ścieżką, która obchodzi

Kościelce z prawej strony. Droga wiedzie przez rumowiska skalne, trawki. Skaczemy z

bloku na blok, chwilami znajdujemy ścieżkę. Im wyżej tym więcej śniegu. Wkrótce też

zatrzymujemy się, zakładamy gacie (uprzęże) i wiążemy się liną. Chłopaki obwieszają

się pętlami, kośćmi, ekspresami. Krzysiek – „Krzaku” prowadzi, ja za nim, a Mariusz –

„Jurek” jako ostatni. Dzieli nas dystans około trzydziestu metrów.

O grani

Według toposfery grań Kościelców jest to ciekawa i niezbyt trudna grań prowadząca

z Mylnej Przełęczy poprzez Zadni Kościelec. Ze względu na swoja popularność

nazywana jest często Granią Praojców. Z Mylnej Przełęczy pokonując kilka stromych

kilkunastometrowych ścianek wychodzimy na Zadni Kościelec. Z Zadniego Kościelca

wspinając się dalej granią schodzimy na Kościelcową Przełęcz (skąd jest możliwość

zejścia do Doliny Gąsienicowej) skąd 80m uskok prowadzi nas na szczyt Kościelca.

Pierwsze przejście, zarówno z Kościelca na Mylną Przełęcz (1905), jak i w odwrotnym

kierunku (1906) zrobili Zygmunt Klemensiewicz oraz Roman Kordys.

I wtedy oblatuje mnie niezły strach

Chłopaki wspinają się już od kilku lat. A ja zastanawiam się jak to będzie

i po raz pierwszy czuję, że oblatuje mnie niezły strach. No nic, muszę sobie poradzić.

Jeśli mam wreszcie naprawdę zacząć uczyć się wspinać, to muszę. Zachęcona tą myślą,

zacieram ręce.

Wychodzimy na Mylną Przełęcz. Nasza przygoda rozpoczyna się na

dobre. Idziemy z asekuracją lotną, którą jednak w razie potrzeby można przekształcić w

sztywną. W drogę. Krzysiek bezproblemowo pokonuje kolejne przeszkody. Drapię się

za nim niepewna już siły własnych nóg i rąk. No i masz babo placek. Wchodzę w takie

miejsce, które ma tylko chwyty na ręce, a ja w życiu nie podniosę się na samych rękach.

W międzyczasie jeszcze coś wypada Krzyśkowi i Mariusz schodzi kawałek w dół, by

to zabrać. Przyklejam się więc w niewygodnej pozycji do ściany i czekam. W chwilę

później, która wydaje mi się długimi minutami, „Jurek” jest z powrotem. Widzi też, że

nie dam rady się podsadzić, więc przychodzi mi z pomocą, to znaczy trzyma mi piętę

przy skale podczas, gdy szukam chwytów.

Idziemy dalej. Droga nie jest trudna, ale stres troszeczkę mnie blokuje

i sprawia, że poruszam się dość niepewnie. Podchodzimy, schodzimy, podchodzimy

i znowu w dół. Krzysiek zakłada kolejne przeloty, przepinam tylko linę i idę dalej, a

Mariusz likwiduje je. W końcu też musimy się spotkać, bo pierwszemu kończą się pętle

i ekspresy. Zakłada więc stanowisko i za chwilę już siedzimy razem.

A wtedy oblatuje mnie jeszcze większy strach!

Wspinamy się. Krzysiek płynnie przechodzi po blokach. Gdy dochodzi

do góry idę za nim i nagle! Lecę. Razem z dwoma dużymi kamieniami., które jakimś

cudownym sposobem wyrwałam. Na szczęście po około 2-3 metrach zatrzymuję się.

Razem z kamieniami, które leżą mi na prawej ręce. Nie ruszam się. Jak się ruszę to

kamienie się ruszą, a ja z nimi. Przynajmniej takie mam wrażenie. W chwilę potem

Mariusz jest już obok i ściąga ze mnie bloki. Siadam na śniegu. Chyba jestem w szoku,

bo nic nie czuję. Nie boli. Nie, nic nie złamałam. Nie pamiętam dobrze, ale wydaje mi

się, że Jurek pyta czy mogę iść dalej. No jasne, że tak. Przecież nie będziemy siedzieć

tu do wieczora. Dopiero gdy przytrzymuje mnie, (pod blokami był lód i nie mogę ustać

na ślizgiej powierzchni) czuję jak cała się trzęsę. A najbardziej czują to moje nogi. W

końcu przeciskam się przez mini- komin i siedzę wpięta do stanowiska, obok Krzysia.

Stres jeszcze nie opadł. Podkradam kilka buchów papierosa „Jurkowi”. Moja pierwsza

wspinaczka w Tatrach i już lot. Dużo wrażeń. Z tego wszystkiego jakoś tak Zadni

Kościelec umknął mi właśnie.

Spinamy i wspinamy

Droga na Kościelcową Przełęcz prowadzi przez schodzenie, opuszczanie,

przedzieranie się. Co chwilę leżę na skalę rozpłaszczona jak żaba. Poziom zaufania do

skały, rąk i nóg po locie jest raczej marny, więc wspinam się wszystkim czym mogę

- na kolanach, opierając się biodrami, chyba tylko nie wiszę na uszach. Byle tylko

jak najbezpieczniej, byle nikomu nie stała się krzywda. To musi wyglądać naprawdę

pociesznie!

W końcu zatrzymujemy się na Kościelcowej Przełęczy. Obiektywnie

rzecz biorąc droga nie wydaje się być trudna, są spity, jest dobrze obita. Tyle, że

poziom mojego zdenerwowania sięga zenitu. Zjadam trochę chipsów bananowych, ale

jest mi po nich tylko gorzej. Idziemy. Przed nami około 80m wspinaczki na szczyt. Od

czasu do czasu proszę Krzyśka o sztywną linę, jakoś tak czuję się pewniej. Zachwycona

jestem widokami jakie roztaczają się przed moimi oczami. Nigdy nie widziałam

Tatr z tej perspektywy. Ekspozycja jednocześnie fascynuje mnie i przeraża, ale nie

chciałabym być w żadnym innym miejscu na świecie. Wspinamy się, powtarza się

rytuał zakładania przelotów, przepinania ich i ściągania.

Nagły koniec

I nagle? Stajemy na szczycie? Już? A z dołu wydawało mi się, że te osiemdziesiąt

metrów to tak dużo.

Podajemy sobie ręce, wyskakujemy z uprzęży, zwijamy szpej i już

mkniemy w dół. Po drodze jeszcze tylko zakładamy raki, bo zejście z Kościelca jest

dość oblodzone i niedługo potem jesteśmy już w schronisku. Powoli zapada zmrok.

Schodzimy Jaworzynką do Zakopanego, podziwiamy chmury przelewające się przez

Czerwone Wierchy i światła w dole. Znajdujemy jeszcze samochód i już po chwili

każdy rozjeżdża się w swoją stronę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz